+3
Tom Stedd 6 stycznia 2019 22:34
- Gdy będziemy w Kiszyniowie, to już na pewno wybierzemy się do Tyraspolu – oznajmiłem mojej dziewczynie kilka miesięcy temu, gdy kupowałem bilety do stolicy Mołdawii. Szybki rzut oka na mapę wystarczył, żebym podjął taką decyzję, ponieważ oba miasta dzieli tylko około 70 km.

Wizyta w Tyraspolu marzyła mi się już podczas zeszłorocznego pobytu w Odessie (110 km), ale wtedy po prostu nieco przestraszyłem się czytając o potencjalnych problemach z wjazdem do Naddniestrza i wszechobecnej korupcji. Raz się żyje – pomyślałem i tak oto 2 stycznia znaleźliśmy się w Tyraspolu.

Z Kiszyniowa dotarliśmy do tego miasta marszrutką. Będąc na dworcu możecie spotkać naganiaczy, którzy proponują zwiedzenie Tyraspolu i twierdzy w Benderach prywatnym samochodem za 60 euro za dwie osoby (2 godziny jazdy + 3 godziny pobytu łącznie). Kto chce, niech się kusi na tą propozycję, ale my wybraliśmy transport publiczny. Bilet nie był drogi (40 lei, czyli około 9 zł od osoby w jedną stronę), busów jest dużo, ale trzeba pamiętać, że podobno ostatni powrotny bus do Kiszyniowa odjeżdża przed godziną 19. Jedynym mankamentem trasy do Tyraspola jest jej fatalny stan, odczuwalny szczególnie w ostatnim rzędzie siedzeń w zdezelowanej marszrutce (unikajcie tych miejsc, bo możecie pofrunąć pod sufit). Specyfiką tego typu busów jest fakt, że stają one na każde żądanie wsiadających i wysiadających, więc przejazd może nieco się wydłużyć.

Pamiętając o ostrzeżeniach z internetu o możliwych problemach na granicy, niezbyt pewnie wyszliśmy z busa (muszą wysiąść wszyscy pasażerowie, którzy nie mają wizy wjazdowej, czyli de facto wszyscy cudzoziemcy). Udaliśmy się do budynku granicznego i podeszliśmy do jednego z dwóch okienek. Żołnierz (a może po prostu celnik?) wziął paszport i zapytał, gdzie jedziemy i na ile. Odpowiedzieliśmy, że na kilka godzin, żeby zwiedzić Tyraspol i wydrukował nam wizę umożliwiającą pobyt w Naddniestrzu przez osiem godzin. Nie było żadnych problemów, nikt nie patrzył podejrzliwie, nie było sugestii łapówki, czy utrudniania wjazdu. Hej, zaraz, gdzie te katastroficzne momenty opisywane przez niektórych podróżników? Czyżby miały się pojawić w mieście, a teraz to tylko miłe złego początki?



Ktoś pomyśli, że można przecież nie wysiąść z marszrutki i wjechać do Naddniestrza bez żadnej wizy. Hmmm, teoretycznie może byłoby to możliwe, ale praktycznie byłby wielki problem z wyjazdem, ponieważ w drodze powrotnej nikt nie wychodził z busa, ale wszedł do niego pogranicznik i sprawdził paszporty każdego z pasażerów. Nie mając wizy na pewno narazilibyśmy się na problemy.

Granica minięta, jedziemy dalej. Co można od razu poczuć, to poprawę stanu drogi o jakieś 80 procent. Kilka kilometrów za granicą mijamy twierdzę Bendery (może jeszcze kiedyś ją zwiedzimy?) i jedziemy dalej ku nieznanemu. Przy wjeździe do miasta wreszcie pierwsze objawy zapowiadanych klimatów komunistycznych: miasto Tyraspol było nagrodzone kilkoma orderami radzieckimi.





Kilka minut później jesteśmy już na przystanku końcowym przy stacji kolejowej. Jest toaleta, do której idziemy, a tu klozetbabcia chce za skorzystanie z niej 2 ruble naddniestrzańskie. Konsternacja, z naszej strony pojawia się chęć zapłacenia walutą mołdawską, ale pada stanowcze NIE i musimy wymienić w dworcowym kantorze kilka euro. Płacimy za toaletę i dostajemy … paragon. Szok.



Budynek dworca wygląda na wymarły, ale rozkład jazdy sugerował, że jednak kilkanaście składów przewija się dziennie przez Tyraspol. Przed dworcem kilka samochodów, kilka busów, kilka osób, jakieś taksówki. Pustka. No nic, idziemy do miasta, a dokładniej pod wypatrzony przeze mnie … punkt informacji turystycznej. Zaraz – komunizm i turystyka, napisy po angielsku, szkoła językowa w budynku informacji? Coś nie gra. Ostatecznie nie wiemy, czy i jak działa ten punkt, bo był on zamknięty z powodu przerwy przedświątecznej (znów coś nie gra – komunizm i święta?).



Niedaleko od dworca znajduje się park z budowaną lub remontowaną cerkwią prawosławną. Jest również sklep z piekarnią, gdzie można kupić sobie coś do picia i do jedzenia. Po zakupach zanurzamy się dalej w miasto i nie możemy się nadziwić, że jedynymi żywymi istotami, które dotychczas spotkaliśmy, są koty. Dużo kotów. Po kilkuset metrach dochodzimy wreszcie do większej ulicy i pytamy przypadkowo spotkaną kobietę, jak dojść do centrum. Słowo do słowa i dowiadujemy się, że w przeszłości bywała w Polsce, handlowała czym się da i ma jak najlepsze wspomnienia z naszego kraju.

Przechodzimy przez skrzyżowanie i mała konsternacja. Gdzie jest światło dla pieszych? Otóż okazało się, że w niektórych miejscach obowiązuje jedno światło dla samochodów i przechodzących. Trzeba uważnie rozglądać się, żeby je wypatrzyć. Przykład poniżej.



Po kilku minutach dochodzimy do ulicy 25 Października, która podobno jest centralną ulicą Tyraspolu. Zagadujemy następnych tubylców, co można zobaczyć w mieście i nie potrafią nam za wiele powiedzieć. Polecają wizytę na Zielonym Targu (zamknięty – święta), czyli w nowoczesnej ogrzewanej hali targowej, gdzie można kupić wszystko. Idziemy więc nieco bez celu po głównej ulicy i z „niesmakiem” mijamy pizzerie, kawiarnie, burgerownie, banki, kantory, sklepy. Przecież tutaj miało niczego nie być!

W mieście są choinki, Myszka Miki macha do dzieci z przejeżdżającego mini pociągu dla dzieci, są bombki i inne oznaki świąt. Można pospacerować po Placu Suworowa i obejrzeć jego pomnik, na którym były widoczne jeszcze ślady imprezy sylwestrowej sprzed dwóch dni (komunizm i zabawa?).





Po chwili wreszcie go mamy – mamy objaw komunizmu! Tabliczka informująca o założeniu alejki parkowej dla uczczenia 50-tej rocznicy lotu w kosmos Gagarina.



Idziemy po chwilę nad rzekę Dniestr. Troszkę ludzi spaceruje, więc zaczepiamy kolejnych tubylców i znów pytanie o atrakcje dla turystów. Wiemy już, że w pobliżu jest monument pamięci poległych żołnierzy i pomnik z czołgiem. Polecają też wizytę w muzeum (zamknięte).

















Pytamy miejscowych wprost o „objawy” komunizmu typu pomniki Lenina, czy innych towarzyszy. Kierują nas w odpowiednią stronę i stajemy przed parlamentem wreszcie pod dużą kolumną z Wołodią na szczycie. Jest, mamy go!







Perspektywa nieco zakłamuje stosunek wysokości pomnika do wzrostu człowieka, ale Lenin jest naprawdę duży.



Jako że chcieliśmy intensywnie wykorzystać czas na zwiedzanie miasta, to postanowiliśmy podjechać pod kompleks sportowy Sheriff Tyraspol. Na przystanku spytaliśmy o drogę starszego mężczyznę i znów wywiązała się długa, miła rozmowa. Był on weteranem walki o niezależność Naddniestrza z lat 1990-1992 (posiadał nawet stosowną legitymację kombatancką, która umożliwiała m.in. darmowe korzystanie z komunikacji miejskiej). Opowiadał o tym, jak się żyje w mieście, o relacjach z sąsiadami i tak sobie czekaliśmy na trolejbus pod stadion. Rozkład jazdy jest „instytucją” nieznaną w Tyraspolu, więc po prostu czeka się i rozmawia. Po jakichś 10 minutach przyjechał może z 50-letni trolejbus. Bilety (tak jak w Kiszyniowie) kupuje się w pojeździe u odpowiedniego pracownika. Nasz rozmówca dopilnował, żeby kobieta kierująca trolejbusem wysadziła nas we właściwym miejscu, a sam wcześniej wysiadł. Po kilku minutach jazdy byliśmy już na miejscu, a uprzejma pani kierowca praktycznie zatrzymała trolejbus pośrodku ulicy i opowiedziała nam o klubie Sheriff, który jest dumą Naddniestrza. Kompleks obejmuje stadion kryty, stadion odkryty i stadion pod balonem, a ponadto dostępne są baseny i inne aktywności sportowe. Sheriff prowadzi podobno szkółkę piłkarską, w której szkoli się młodzież z całego świata. Na koniec wysadziła nas i wskazała, gdzie mamy podejść i co powiedzieć ochroniarzom.

Dziarskim krokiem podeszliśmy do bramy wjazdowej i … klops. Ochrona nie chciała nas wpuścić (podobno dzień wolny), a dodatkowo podobno nie można robić zdjęć. Na szczęście udali, że nie widzą, gdy pstrykałem fotki. Szkoda, że nie mogliśmy podejść bliżej do obiektów sportowych tym bardziej, że na zdjęciach widać samochody, którymi przyjeżdżały różne osoby.















Jako że wizyta na stadionie skończyła się, nim się zaczęła, poszliśmy do pobliskiego sklepu sieci Sheriff (ta marka jest widoczna również na stacjach paliw, czy w komunikacji). Spodziewaliśmy się pustych półek, octu i haków na kiełbasę, a tymczasem supermarket był doskonale wyposażony, a ceny były dość niskie. Dość powiedzieć, że paczka jednych z najtańszych papierosów kosztowała około 3 złote, a Coca-Cola kosztowała ciut ponad 2 zł. Mankamentem było to, że nie można płacić kartą płatniczą (honorowana jest tylko jedna lokalna karta). Plusy to na pewno kącik kawowy i kantor (wydaje mi się, że to stałe elementy każdego sklepu tej sieci). Poniżej zamieszczam ceny walut. Warto przed wyjazdem kupić ponownie euro lub dolary, po poza Naddniestrzem lokalne ruble nie są w ogóle wymienialne.



Po wizycie w sklepie wróciliśmy trolejbusem (tym razem już kilkuletnim) do centrum. Po drodze mijaliśmy m.in. koszary armii rosyjskiej, dom oficerów, czy pomniki poświęcone braterstwu obu narodów.

Minęliśmy centrum i pojechaliśmy dalej, wysiadając pod koniec miasta tak, żeby móc się przejść i poczuć ducha zwykłego życia. Jedne budynki były zaniedbane, inne porządne, czyli tak jak wszędzie. Znów zaczepiliśmy miejscowych i tym razem nie obyło się bez kilkunastominutowej rozmowy. Pan oczywiście był w Polsce, oczywiście zajmował się w przeszłości handlem, a w 1992 roku brał udział w wydarzeniach w Benderach i innych miastach. Opowiadał, że wtedy nastąpiło prawie pospolite ruszenie i mieszkańcy z pałkami w rękach wyszli naprzeciw wojskom mołdawskim. Z jego opowieści wynikało, że zdecydowana większość popiera tutaj Putina i chciałaby być częścią Rosji. Zachęcał do wizyty w Tyraspolu, żeby przekonać się, że to normalne miasto, normalni ludzie, normalne zwyczaje. Ta rozmowa była najbardziej pouczającą spośród wszystkich przeprowadzonych.

Nasz rozmówca nakierował nas na ulicę, gdzie jest siedziba lokalnego prezydenta i jest ona – co by nie powiedzieć – dosyć skromna.



Jako że czas zaczynał nas gonić, to zaczęliśmy spacer z powrotem na dworzec. Minęliśmy ulice Róży Luksemburg i Karola Marksa (niech młodzież sobie sprawdzi, kim były te osoby), by po chwili znaleźć się pod budynkiem administracji lokalnej i banku (znów zaprzeczenie komunizmu). Niejako przy okazji natknęliśmy się na kolejnego Lenina.











Powrót do Kiszyniowa był bezproblemowy, ale baaardzo długi. Kierowca busa jechał ponad 2 godziny, czym wkurzył kilka pasażerek, ale tłumaczył im, że ma przykazane jechać maksymalnie 40 km/h i tak będzie jechał. Hmmm, może to ten człowiek był właśnie największym przejawem komunizmu?

Albo Tyraspol nie jest taki zły, jak go malują, albo my mieliśmy nadzwyczajne szczęście. Na gorąco pojawiają mi się następujące wnioski:
- warto rozmawiać z osobami w wieku minimum 50 lat, bo można od nich dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy
- ludzie są bardzo otwarci na rozmowę i kontakty z nieznajomymi
- życie toczy się spokojnie, nie są znane pojęcia „duży ruch uliczny” i „korki”
- w mieście można kupić towary dostępne w krajach „zgniłego” zachodu
- komunizmu w Tyraspolu nie ma, są jego pozostałości, ale pełnią bardziej role atrakcji turystycznych, niż symbolów obowiązującego ustroju
- na ulicach nie widać biedy, pijaków, jeździ dużo milicji, przez co czujemy się bezpiecznie
- na ulicach nie ma wojska, czołgów, nie ma apeli, śpiewów, indoktrynacji. Jest normalnie.

Zdjęcie poniżej przedstawia główną ulicę w Tyraspolu w okresie przedświątecznym. Pusto i spokojnie.



Do Tyraspola dotarł nawet symbol znany z większości miast europejskich.



Na koniec kilka luźnych fotek z wyjazdu.



















Polecam zajrzeć na blog http://radosc-zycia-plus.pl . Spojrzenie na świat i podróże kobiecym okiem.

Dodaj Komentarz